czwartek, 16 października 2014

Ekscytujący półmetek wyprawy

Po udanej kolacji nic nie stało już na przeszkodzie, aby umówić się na kolejną – tym razem poranną randkę. Miejscem spotkania było wzniesienie Kala Pathar (5545m). Bezwzględny Everest kazał nam wyruszyć z samego rana. Jednak po przeanalizowaniu pozycji wschodzącego słońca, ruszyliśmy nieco później omijając mroźne, niesprzyjające warunki i rzesze turystów. Dzięki temu mieliśmy szczyt oraz wspaniale rozciągające się z niego widoki praktycznie tylko dla siebie. W momencie osiągnięcia celu słonce zdążyło przesunąć się na południe odsłaniając wielką czarną skałę (8848m). Przyjemnie ogrzewające promienie zatrzymały nas w tym miejscu przez ponad godzinę. Odpoczywaliśmy w prawdopodobnie najpiękniejszym punkcie widokowym naszej planety. Można było sobie nawet przysnąć, schrupać znalezione ciastka, wykonać parę strzałów z aparatu i zatopić się w himalajskiej zadumie.

Mt. Everest z Kala Pathar
Radość Ola z udanej randki

Podczas zejścia, tuz przy lodgach Gorak Shep, w związku z tym, że Jajo pozostawił baner naszego zaprzyjaźnionego Radia LUZ (za co z góry przeprasza) wpadliśmy na pewien pomysł. Efekt możecie zobaczyć poniżej.


Tego samego dnia, przy wciąż sprzyjającej pogodzie, zeszliśmy na nocleg do Lobuche. Zgodnie z planem rano wyruszyliśmy w kierunku Chhukhung. Naszym pierwszym przystankiem było miejsce upamiętniające ludzi, którzy stracili swoje życie próbując dosięgnąć wierzchołka Ziemi.


Obiad zjedliśmy w Dingboche (stek z Yaka pierwsza klasa!) i od razu ruszyliśmy do położonej 400m wyżej wioski Chhukhung. Na trasie pewien Nepalczyk zaczepił Gosie. Okazało się, iż jest to nasz przewodnik górski, poszukujący nas od rana na tymże odcinku. Nie był to jednak Mingma Sherpa IV, lecz doświadczony i uśmiechnięty Pemba Sherpa. Mógł się pochwalić kilkukrotnymi wejściami na K2, Lhotse oraz udziałem w akcji ratunkowej polskiej ekspedycji Makalu 2011.


Zaprowadził nas do prostej, lecz klimatycznej lodgy, gdzie po wybornej kolacji przystąpił do szczegółowej weryfikacji naszego sprzętu. Tego wieczoru mieliśmy okazje być również świadkami spektakularnego zachodu słońca. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, iż był to zły znak...


Zadowoleni z nietypowego przydziału przewodnika ochoczo wystartowaliśmy w stronę Island Peak Base Camp (5087m). Żwawym tempem Pemby szybko dotarliśmy do obozowiska. Po ustaleniu miejsca i rozłożeniu namiotów, pogoda raptownie się załamała.


Pojawiły się wśród nas pierwsze wątpliwości dotyczące ustalonego ataku, który miał się rozpocząć o 1 w nocy. Po wegetacji w namiotach do północy, nic nie wskazywało na poprawę - śnieg nadal prószył z krótkimi przerwami. Solidarnie doszliśmy do wniosku, iż przekładamy atak na kolejną noc. Najwidoczniej zbyt mało kręciliśmy młynkami modlitewnymi oraz kilka razy musieliśmy obejść stupy z prawej strony (zgodnie ze zwyczajem buddyjskim, aby mieć szczęście powinniśmy robić to z kierunkiem ruchu Słońca). Brak snu, porywisty wiatr, wciąż nawarstwiający się na namiocie zmrożony biały nalot oraz brak poprawy warunków atmosferycznych, zmusiły nas do zupełnej rezygnacji z próby zdobycia Island Peak. Zgodnie z harmonogramem wyprawy, wykorzystaliśmy maksymalnie czas przeznaczony na ten cel i nie mogliśmy pozwolić sobie na kolejne doby oczekiwania. Zatem po pożywnym śniadaniu (polska kaszka mleczno-ryżowa o smaku malinowym z bakaliami) Pemba pomógł nam spakować namioty oraz resztę sprzętu. Przy znikomej widoczności, porywistym wietrze i nieustępujących opadach śniegu wróciliśmy z powrotem do Dingboche. Chwile po zakwaterowaniu rozszalała się śnieżna burza, która trwała całą noc. Szalejący żywioł utwierdził nas w przekonaniu o słuszności decyzji - rezygnacji z ataku.


Poranek przywitał nas 20cm warstwa puchu. Po burzy nie było ani śladu - na niebie rozbłysnęło słonce. Mimo sprzyjających warunków, start wędrówki o 6 rano był utrudniony z powodu mrozu. Ku naszemu zdumieniu po godzinie sytuacja diametralnie się zmieniła. Należało zrzucić grube wierzchnie okrycie, wyciągnąć okulary i krem UV. Kroki stawiane w śniegu zmieniły się w kroki stawiane w błotnistej ciapie/brei. W trakcie dnia słońce doskwierało nam coraz bardziej, lecz urokliwe himalajskie przestrzenie rekompensowały (zresztą jak zawsze) trudy drogi. Mijaliśmy wielu zagranicznych turystów zmierzających ową popularną trasą do Everest Base Camp.

Dzien dobry!
Nigdy nie narzekaj na swoja prace

Końcowy etap naszego dnia wyjątkowo się dłużył. Z mgły wyłaniał się zakręt za zakrętem. Gdy wreszcie dotarliśmy do stolicy Sherpow, zobaczyliśmy dzieciaki grające w piłkę na lokalnym boisku szkolnym. Jajo i Olo bez chwili zastanowienia wkroczyli na jego teren i dołączyli do gry. Jajo może się nawet pochwalić zdobytą bramką.


Dziś w ramach dnia wolnego planujemy wielkie pranie, suszenie przemokniętych namiotów i śpiworów, zakupy w markowym sklepie Sherpa i odpoczynek podczas himalajskiego seansu filmowego w pobliskim Irish Pubie. Ponadto chłopaki są umówieni z miejscowymi na poważny mecz piłki nożnej o 16. Liczymy na hat-tricka. Ładujemy akumulatory przed jutrzejszym wymarszem do Lukli - w kierunku Mera Peak. 
Czy tym razem uda się nam osiągnąć magiczny pułap 6k? 

W związku z ogromną tragedią w rejonie Annapurny pragniemy zaznaczyć, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi. Nic nam nie zagraża, współczujemy rodzinom ofiar, śledzimy bieg wydarzeń na bieżąco oraz trzymamy kciuki za dalszą udaną akcję ratunkową.

2 komentarze:

  1. Zmartwiliśmy się wczorajszymi wiadomościami z Nepalu. Dzięki za wieści o Waszym stanie. Gratulujemy osiągnięć i trzymamy kciuki za dalsze powodzenia akcji. Pozdrawiam Sylwia

    OdpowiedzUsuń
  2. Co za ulga czytac, że nic Wam nie jest!

    Pozdrawiam
    Ela Deryng

    OdpowiedzUsuń