poniedziałek, 27 października 2014

Mera pokonana!!!

Po kolejnej przyjemnie spędzonej nocy w naszym kochanym dormitorium na 4 pietrze u "Babci" w Namche niestety nadszedł czas na pożegnanie. Postanowiliśmy odwdzięczyć się za gościnę i pomoc na wielu płaszczyznach (m.in.zorganizowanie tragarza do Lukli, możliwość korzystania z prywatnego komputera) wręczając jej naszą wyprawowa koszulkę z podpisami. Nasz gest został przyjęty bardzo entuzjastycznie, więc w radosnych nastrojach wystartowaliśmy w kierunku Mery.

Goodbye A.D. Friendship Lodge
Ostatnie spojrzenie na Namche Bazar
Tego dnia naszym celem było szybkie przedostanie się przez startową miejscowość większości turystów oraz nocowanie w Chutanga. Nasze plany zostały pokrzyżowane przez jednodniową niedyspozycję zdrowotną Gosi, przez co nasza ekipa musiała podzielić się na dwie grupy. Jajo został z Gosia w Toktok starając się, żeby szybko wróciła do formy, podczas gdy reszta ruszyła żwawym tempem do Lukli pod przymusem załatwienia tragarza na dalsza trasę oraz kontaktu z wynajętym przewodnikiem Pemba Sherpą. Uczestnicy wyprawy, którzy zostali w tyle, jeszcze przed południem dołączyli do Domy i Ola w omówionym miejscu spotkania. Wszystkie kwestie formalne zostały pozytywnie rozwiązane, więc tego samego dnia mogliśmy ruszyć dalej w towarzystwie silnego tragarza Purana Rai, bez którego nie osiągnęlibyśmy sukcesu. Wysokość położenia Chutangi na mapie kompletnie nie zgadzała się z rzeczywistością (różnica 500m), dlatego popołudniowe podejście w deszczu i gradzie kosztowało nas wiele energii. Okolica obfitowała we wszechobecne lasy rododendronów.

Poznajcie naszego tragarza Purana
Słodka niespodzianka po ulewie i gradzie
Po nocy spędzonej w przytulnej Mera Lodge mieliśmy stawić czoła pierwszemu wymagającemu wyzwaniu na szlaku - Zatrwa La (La -  z nepalskiego przełęcz). Do przejścia mieliśmy 1100m w górę począwszy od wilgotnych lasów po śliskie i ośnieżone głazy. Kilkugodzinne podejście, które okazało się wstępną męką dla obciążonych stawów, zostało zwieńczone intensywnym zejściem dobijającym nasze kolana.

Warunki wejścia na Zatrwa La (4610m)
Doma nie chwaliła się nieruchomością w Himalajach
Nocny widok z okna posiadłości Domy


Droga przecinała granice Parku Narodowego Makalu Barun, gdzie na wejściu zostały skontrolowane nasze "climbing permits", a nasze prawie puste portfele uszczuplone o 9000 Rs. Problemu nie stanowiło to, że jako jedyna grupa pokonywaliśmy kilometry bez wymaganego przewodnika, który z powodów dyscyplinarnych został przez nas zwolniony. Z punktu widzenia prawa nasz trekking był wciąż legalny z powodu posiadanych pozwoleń.

Spodziewaliśmy się mniejszej ilości ludzi w tym rejonie
Tropikalne lasy zostały zastąpione kamienistym wąwozem rzeki Inkhu Khola, który z każdą godziną przeistaczał się w ośnieżone masywy górskie. Po dwóch dniach marszu, poprzez Khote, Thagnag i Khare, rozbiliśmy nasz obóz w Base Campie, który jest położony na 5350m. Pokonywanie ostatniego odcinka naturalnie nie ułatwiała gęsta mgła i opady śniegu. Base Camp okazał się rozległym wypłaszczeniem z rozsianymi  wyprawowymi namiotami oraz dwoma większymi "budynkami" (obiekty wzniesionymi z kamienia i plandeki). Były to polowe, przenośne kuchnie zagranicznych ekspedycji, gdzie zostaliśmy ugoszczeni i poczęstowani ciepłym posiłkiem. Jajo, żeby zjeść swój najlepszy Dal Bhat w życiu, musiał dotrzeć aż tutaj.

Podejście pod Mera La (5410m) tuz przed Base Campem
Wnętrze kuchni polowej

Bezsenna noc w przemrożonym, nachylonym namiocie, mokrym śpiworze okazała się zbyt ciężka dla Jaja. Pomimo, jak nam się wydawało, dobrej aklimatyzacji po północy niestety wystąpiły objawy choroby wysokościowej - rozsadzający ból głowy i nudności. Również tragarz Puran kiepsko zniósł nocleg w takich ciężkich warunkach. Rano Jajo, widząc łatwość biegnącej na szczyt trasy, z ogromnym żalem podjął decyzję o zejściu do Khare w towarzystwie tragarza i zmotywował zrezygnowanych Domę i Ola do ataku. Droga do położonego wyżej 400m High Campu okazała się zatoczonym podejściem, które tragarze innych ekip pokonywali po dwa razy dziennie przenosząc ekwipunki. Dwie i pół godziny później dzielna para uczestników rozbiła w ciepłych promieniach słonecznych namiot oraz zabrała się za topienie śniegu, aby przygotować pożywny posiłek i porządnie nawodnić organizmy przed nocnym wyzwaniem. Ukryty przed wiatrem za skalami High Camp składał się z kilkunastu, bardzo ciasno rozmieszczonych miejsc do rozbicia namiotów. Dzięki wczesnemu opuszczeniu Base Campu i utrzymaniu dobrego tempa udało im się zając dogodne, wolne miejsce nieopodal "lodowej studni".

Wykorzystanie pokrowca na śpiwór do transportu śniegu

Po przeżyciu najgorszej, na najwyższej wysokości nocy w życiu o 2:30 rozpoczęły się przygotowania sprzętu, wiązanie lin oraz żmudne zakładanie uprzęży, raków i poszczególnych elementów cieplej odzieży. Herbata, baton i heja w gore! Najważniejsza część wyprawy rozpoczęła się godzinę później, trwała trzy i pół godziny. W związku z brakiem przewodnika ekipa podążała za innymi grupami wąskim wydeptanym szlakiem uniemożliwiającym wyprzedzenie. Skutkowało to porządnym przemarznięciem spowodowanym monotonnym i ślimaczym tempem przodowników. Upragniony wschód słońca miał miejsce dwie godziny później i przyniósł odprężenie zmęczonym fizycznie i psychicznie uczestnikom. W blasku promieni nastroje znacznie się poprawiły i pojawiła się ochota na postawienie kropki nad i. Szczęśliwe zdobycie drugiego z celów wyprawy nastąpiło o godzinie 7:12. Rozweselonym oczom ukazała się wspaniała panorama Himalajów zawierająca takie łakome kąski jak: Cho Oyu, Ama Dablam, Everest, Lhotse, Baruntse i Makalu. Zdecydowanie było warto!

Rysy na Merze :)
Widok z Mera Peak (6476m) Bang!


W czasie walki ze szczytem Jajo wrócił do pełni sił. W ramach odpoczynku wszedł na aklimatyzacyjne wzniesienie tuz nad Khare położone na 5400m, a po zejściu zagłębił się w lekturę ulubionych kryminałów. Oczywiście delikatnie zmartwiony, ale pewny dobrego rezultatu wyczekiwał naszych zdobywców.


Spragnieni powrotu do cywilizacji (gorąca bieżąca woda, urozmaicona dieta, nocleg w ciepłym pokoju) w drogę powrotną włożyliśmy wszystkie pozostałe w mięśniach siły i trasę, która w normalnym przypadku zajmuje cztery dni, pokonaliśmy w dwa. Himalayan Lodge w Lukli doskonale spełniała te warunki, a już kolejnego dnia z rana udało nam się przebookowac bilety lotnicze. Mała kilkunastoosobowa awionetka poderwała się z jedynego, długiego na 540m pasa startowego, uważanego za najniebezpieczniejsze lotnisko na świecie. Pół godziny po starcie nasze ciała odetchnęły z ulga w Katmandu po trwającym trzydzieści dni maratonie trekkingowym.

Jajo uczy się grac w klasy
Słynny pas startowy nr 24
Himalajska wersja "Krzyku" Edvarda Muncha
Wreszcie Katmandu!

1 komentarz:

  1. No knajpa Domy niczemu sobie, pewno właścicielka zachwycona taką posiadłością:-D Gratuluję szczytów!! Rewelacja!

    OdpowiedzUsuń